Poszukiwanie tematów do pisania zawiodło mnie do łazienki. 🙂 Postanowiłem napisać słów kilka o naszych przebojach związanych z kąpielą Łucuszka. W sumie mógłbym napisać: z kąpielą nigdy nie było problemów, nie ma problemów i – daj Bóg – problemów już nie będzie. Koniec…
Ale tak nie napiszę, bo sumie co to byłby za wpis, który ograniczałby się do dwóch, góra trzech, zdań. A tym sposobem to ja tu nie stworzę nic fajnego 🙂 Zatem napiszę Wam, drodzy czytelnicy o dzidziulku w kąpieli.
Przejdźmy do konkretów…
Kiedy Łucyjka urodziła się, postawiliśmy sobie za cel, że będziemy ją kąpać codziennie. Bynajmniej nie dlatego, że takie z nas czyściochy i chcieliśmy od pierwszych dni życia wpoić naszemu dziecku zasad, że trzeba być zawsze umytym i pachnącym. Nie chodziło o żadne zmywanie brudów, bakterii, wirusów, roztoczy i innego badziewia z małego ciałka. Głównym celem codziennej kąpieli było wypracowanie rytuału. Już chyba w jakimś wcześniejszym wpisie o tym wspominałem.
Kiedy kładliśmy Łucyjkę spać wieczorem, kąpiel była elementem układanki, który był niezbędny w operacji „samodzielne zasypianie”. Był to też jeszcze jeden aspekt rytualny. Chodziło o budowanie relacji tata – dziecko, bo to ja byłem (i nadal jestem) tym, który kąpie. Ten drugi aspekt zaczerpnęliśmy z jakieś mądrej książki psychologicznej… (a może to był jakiś blog, vlog, artykuł w gazecie…) W każdym razie autor pokazuje, że matce o wiele łatwiej jest budować taką relację z noworodkiem… taką więź. Ma dużo więcej możliwości… choćby karmienie piersią. Tak czy siak, przez pierwszy rok życia, matka przebywa z dzieckiem prawie 24/7. (tak przynajmniej pokazują statystyki) Ojciec zwykle po dwóch tygodniach przysługującego wolnego, wraca do pracy i z takim małym dzieckiem ma dużo mniej styczności. Dlatego potrzebny jest taki moment, by tata również mógł budować więź ze swoim dzidziulkiem. No i doskonałym momentem, by to robić jest właśnie kąpiel. Tyle jeśli o psychologiczne przemyślenia. Wróćmy do głównego wątku… także tego… kąpiel…
Kąpałem Łucuszka od początku. Wiadomo trochę strachu było… Ale tylko trochę…
Z każdym wieczorem było coraz lepiej. Potem zacząłem nawet kupować różne szmery – bajery. Płyny do kąpieli, mydełka w płynie itp. Żoneczka troszkę się na te moje fanaberie denerwowała, bo ktoś jej nagadał, że to dziadostwo i najlepsze są emolienty, które – notabene – kosztują miliony monet. Całe szczęście dzidziulek nie miał żadnych alergii na płyny, szampony i im podobne i emolientów nie kupowaliśmy.
Kąpiel z pianką była (i nadal jest) dla Łucyjki wielką frajdą. A ile śmiech było, jak się chlapało w wanience. Zero strachu przed zanurzaniem się. Zero strachu przed polewaniem główki. Po prostu dzidziuś stworzony do życia w wodzie 🙂 Aaaa no i oczywiście musiały być w wanience gumowe zwierzątka, puste butelki i inne gadżety. (jakieś mydelniczki, koreczki, buteleczki i takie tam)
Nadszedł jednak taki etap, że odstawiliśmy wanienkę i przerzuciliśmy się na kąpiel pod prysznicem. Łucyjka sama wchodziła do brodzika, sama się namydlała. Kiedy się powiedziało przykładowo: „myjemy brzuszek”, to myła brzuszek… i w ogóle super zachowanie z jej strony było. Zero protestów. Do kąpieli to był prawie bieg. Nie było zaliczonego wieczoru, bez wizyty pod prysznicem. Ten etap miał miejsce jakoś w granicach 1,5 roku.
I w ten sposób dochodzimy do tego, co dzieje się teraz. Jak już napisałem w jednym z wcześniejszych wpisów, przeprowadziliśmy się z bloku do domu. Mamy wannę i brodzik, ale ŁuŁu zdecydowanie woli wannę. Obowiązkowo musi być dużo piany, gumowe zwierzątka o oprócz nich konik i dzidziuś (plastikowy bobas) Nadchodzący czas kąpieli jest komunikowany (żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli) specjalnie stworzonym przez Bzika słówkiem: tap-tam /ciap-ciam/
Jak już kąpiel dobiegnie końca obowiązkowo muszą być umyte zęby. Jak tata zapomni, to dzidziuś sam się upomni o szczotkę i pastę. Co prawda często mycie zębów polega na wysysaniu pasty ze szczoteczki… ale ciii…. liczy się to, że nie musimy maluszka zaciągać siłą do łazienki.
Oby taki błogi stan trwał jak najdłużej. 😀