Bunt dwulatka, to pojęcie wręcz mityczne. Kiedy spytamy o niego „Wujka Google”, dostajemy blisko 150 000 tysięcy odnośników. Powstało na jego temat wiele książek a strony z memami wyrzucają nam dziesiątki tysięcy obrazków, które ilustrują problem.
A jak to jest naprawdę? I jak to wszystko wygląda u nas? Już śpieszę z odpowiedzią 🙂
Zatem – parafrazując jeden z memów – zaczyna się na długo przed ukończeniem drugiego roku życia (u nas pewne jego cechy, zaczęły się pojawiać ok 12 miesiąca) a kończy mniej więcej przed trzydziestką 🙂 Co to znaczy? Bunt dwulatka, jako taki, nie istnieje… ale jest pewnym etapem rozwojowym. By to potwierdzić warto zrobić mały eksperyment i wpisać w google: bunt trzylatka, bunt czterolatka, bunt pięciolatka… i tak dalej.
Każdy z tych wpisów daje po kilkadziesiąt tysięcy odpowiedzi. Czy to oznacza, że bunt dziecka nigdy nie mija? Odpowiedź brzmi: tak. Dzieje się tak dlatego, że dziecko z każdym rokiem uświadamia sobie, kim jest… zaczyna kształtować swoją tożsamość.
Poznaje siebie, swój charakter… zaczyna odkrywać swoje emocje, zaczyna odkrywać to, że może samo dokonywać różnych – nie zawsze słusznych – wyborów. A kiedy staje na jego drodze jakaś przeszkoda, naturalną reakcją jest powiedzieć tej przeszkodzie: NIE!
Nasz dzidziulek jeszcze nie ma dwóch lat… skończy je dopiero w marcu, ale różne formy buntu zaczęły się u Łucyjki objawiać (jak nieco wyżej wspomniałem) mniej więcej w okolicach 1 roku. Na początku były to różne formy autoagresji – bicie się rękami po twarzy, ale także próby bicia innych osób: żoneczki, mnie, jednej i drugiej babci… Sposoby, jakie stosowaliśmy na poradzenie sobie z tym problemem były dwa albo nie zwracanie uwagi na przykuwające uwagę zachowania albo odwracanie uwagi np. poprzez rzucenie jakiego hasła np. „patrz tam jest piesek” 🙂 Czy to skutkowało?
Różnie… Czasem tak, czasem nie… Tak czy siak… Bunt trwa w najlepsze i nic nie wskazuje na to, by miał się skończyć 😀
Pewne wspomniane wyżej przejawy jeszcze się czasem pojawiają… Ale już nie na taką skalę… A to dlatego, że Łucyjka zaczęła wyrażać swój bunt słowami… a właściwie jednym słowem: Nie! Mały Bzik potrafi powiedzieć nie nawet kilkadziesiąt razy na dzień. Na co drugie zadane pytanie jest odpowiedź: nie. Nawet jeżeli 2 minuty wcześniej Łucja była „na tak”. Na przykład pakujemy się, żeby jechać do babci. Łucjobzik chodzi po całym domu i radośnie woła: papa, papa… baba, baba. Ale kiedy przychodzi moment ubrania kombinezonu, bucików, czapeczki etc… włącza się mały buntownik, który powtarza tylko: nie, nie, nie. Pisałem o tym przy okazji poprzedniego – świątecznego – wpisu, więc ten, kto go czytał, ma pewien ogląd sytuacji.
Myślę, że wielu z Was zna ten temat… I wielu z Was ma swoje sposoby na rozwiązywanie problemu małego buntownika. Ważne jest jedno, by o rozwiązywaniu sytuacji konfliktowej decydowała raczej siła argumentu niż argument siły. Oczywiście rozumiem, że w przypadku „pedagogicznego klapsa” trzeba uczciwie powiedzieć: „Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień”, ale patrząc obiektywnie takie zachowanie nie rozwiązuje problemu, przeciwnie, powoduje jego eskalację.
Kiedy u nas pojawia się jakiś powód do buntu, (a tych zdarzają się w ciągu dnia setki) staramy się w miarę możliwości rozwiązywać je pokojowo. Tłumaczymy, że coś trzeba zrobić, przedstawiamy alternatywy, próbujemy obrócić złość w żarty itp. Skutkuje to różnie, raz lepiej, raz gorzej… Co się dzieje, kiedy wypada gorzej? Zaczynają wchodzić w grę dwa rozwiązania, oba nie należą do najlepszych.
Ale po prostu czasem nie ma wyjścia.
Pierwszym jest odpuszczenie i pozwolenie dzidziulkowi wygrać, drugim przymuszenie do swoich racji. (oczywiście w granicach przyjętych norm) Obiektywnie patrząc średnio dobre, ale w konfrontacji z prozą życia, mądrości z książek psychologicznych nie zawsze skutkują lub nie zawsze dysponujemy nieskończoną ilością czasu. (np. musimy wyjść do pracy a tu toczy się zacięta walka o zjedzenie kaszki)
OK… przydałoby się zmierzać do jakieś puenty. Jak to jest z tym buntem? Czy można go jakoś zwalczyć? Czy można doczekać się dnia, kiedy nasze dziecko przestanie się buntować? Otóż nie… Bunt nie minie nigdy… Bo powiedzmy sobie szczerze… Czy my mając lat dwadzieścia, trzydzieści… czy więcej… Nigdy, przenigdy… i przeciw niczemu się nie buntujemy? Ależ oczywiście, że tak. Doskonale pasuje tu myśl, którą dzieli się autorka bloga szczesliva.pl
I ja też się buntuję, jak na prostej drodze mam tysioncpińcet fotoradarów. Jak policyjna „suka” wychodzi zza krzaka i wymierza w nas jakimś pistoletem. Darowaliby sobie te zabawy, misiaczki jedne. Ale nie darują, tylko z uporem maniaka śledzą każdy mój krok!
Nie pozostaje zatem nic innego, jak pogodzić się z tym, że nasze dziecko rozwija się emocjonalnie i bunt jest tego nieodłącznym elementem. Trzeba pokazywać każdego dnia, że z tymi wszystkimi uczuciami, które kotłują się w głowie trzeba sobie jakoś radzić. Ale przede wszystkim być obok. Pokazywać mu, że może na nas liczyć a jeśli nas odpycha, bije małymi piąstkami czy rzuca się na ziemię i odstawia „grecką tragedię”? To tym bardziej powinniśmy pośpieszyć z pomocą. Pokazać, że rozumiemy jego uczucia, bo przecież sami też miewamy takie chwile, że chcielibyśmy się na kogoś z krzykiem rzucić.
A jednak… nie robimy tego.