Zgodnie z obietnicą złożoną na koniec poprzedniego wpisu, trzeba co nieco napisać o głównej bohaterce całego zamieszania, jakim jest ten mój blog. Łucja przyszła na świat 14.03.2017 roku o godzinie 4.50 ale w oficjalnych dokumentach wpisano godzinę 5.00. Ciąża przebiegała w sposób podręcznikowy. Nie było żadnych problemów znanych z opowieści, jakie krążą wśród kobiet. A o problemach związanych z ciążą a potem z porodem trochę wiedziałem. Można powiedzieć nawet, że w tematach ciążowych stałem się ekspertem. No dobra może trochę przesadzam, ale myślę, że całkiem sporo wiem. Wszystko za sprawą żoneczki Olusi, która pracuje w szpitalu na oddziale ginekologiczno-położniczym. Mówiąc krócej: jest położną. Dla niej tematy okołociążowe to codzienność, więc nie można się dziwić, że od czasu do czasu dzieli się historiami związanymi z pracą. Tym sposobem poznałem medyczny slang położnych i usłyszałem dziesiątki zabawnych historyjek, które wydarzyły się na oddziale. Ale przecież nie to jest tematem dzisiejszego wpisu. Cofnijmy się zatem w czasie do marca 2017.
Jak już wyżej wspomniałem Łucja przyszła na świat 14.03. ale termin porodu wyznaczony był nieco wcześniej. Dokładnie na 11.03. Tak przynajmniej wynikało z wyliczeń polegających na dodaniu 7 dni do daty ostatniej miesiączki potem odjęcia 3 miesięcy i dodania roku. W ten sposób wyszła nam data, która była i jest dla nas szczególna. To właśnie 11.03 oficjalnie rozpoczął się nasz związek. Zwykłe spacery koleżanki i kolegi, stały się spacerami dziewczyny i chłopaka. I właśnie w trzecią rocznicę od początku bycia razem, na świat miał przyjść nasz dzidziulek. „Fistaszek”, który ostatecznie okazał się być dziewczynką – Łucyjką.
Kiedy przyszedł dzień 11.03. z niecierpliwością oczekiwaliśmy jakiegoś znaku. Ale znak nie nadchodził. Dzieciątku nie śpieszyło się przyjście na świat. My za to świętowaliśmy rocznicę jedząc ciasto i robiąc sobie głupie zdjęcia. Dzień upłynął zatem na „śmieszkach heheszkach”, których tematem była kończąca się ciąża… I poród, który nie nadszedł zgodnie z planem. Pamiętam, że nakręciłem też filmik, w którym Ola głośno myśli nad tym, kiedy urodzi się Łucja. Brzmi to mniej więcej tak: „kiedy to będzie? może dziś? może jutro? a może pojutrze?” dając jednocześnie do zrozumienia, że poród pojutrze jest najgorszą możliwą opcją z powodu pewnego lekarza, który miał mieć dyżur w poniedziałek 13.03. Problem w tym, że życie miało plany zupełnie inne niż my. Tym sposobem na izbie przyjęć pojawiliśmy się właśnie 13.03. Choć prawdę mówiąc nie pojechaliśmy tam rodzić… Przynajmniej nie takie były plany. Ale już wyjaśniam…
W poniedziałek rano żoneczka stwierdziła, że chyba zaczęły jej odchodzić wody. Ale nie tak całkiem, tylko po trochu. Mówię jej: To, co jedziemy do szpitala? Na co ona: jeszcze poobserwuję i może potem pojedziemy. Ja na to: OK. W końcu Ty jesteś ekspertką w tych sprawach. Tym sposobem poczekaliśmy jeszcze z godzinę, może dwie i postanowiliśmy pojechać do szpitala, ale „tylko coś sprawdzić”. Przynajmniej taki był zamiar. Przyjeżdżamy na izbę przyjęć, wychodzi jedna z koleżanek żoneczki i pyta: Ty tutaj?
Już do porodu? Na co ona: Mam nadzieję, że nie. Daj mi proszę tester, chcę sprawdzić czy nie odchodzą mi wody. Koleżanka dała Oli tester i okazało się, że to jednak sączące się wody. Nie było wyjścia. Trzeba było zostać… A mieliśmy wpaść tylko na chwilę. Zaczęły się formalności związane z przyjęciem na oddział. I czekanie na jakiekolwiek postępy. Czas uciekał a ja z lekkim zniecierpliwieniem spoglądałem na wiszący zegar, bo z jednej strony bardzo chciałem zostać, ale musiałem iść do pracy na drugą zmianę. Tego dnia jeden z kolegów wziął urlop, więc mieliśmy pracować w okrojonym składzie. Oczywiście poród jest wystarczającym usprawiedliwieniem do wzięcia wolnego, ale w sytuacji, gdy absolutnie nic się nie działo, lepszym rozwiązaniem było pójście do pracy i ewentualne wyjście z niej wcześniej. Tego samego zdania była żoneczka, która wręcz wypędziła mnie do roboty mówiąc: nic tu po Tobie. Przecież nic się nie dzieje. A jak się zacznie dziać to zadzwonię po Ciebie. Poszedłem, więc do pracy.
W pracy siedziałem jak na szpilkach, spoglądając co kilka minut na telefon. Oczekiwałem wręcz telefonu. Moim najskrytszym marzeniem było to, by te długie osiem godzin w końcu minęło lub by zadzwonił telefon z informacją, że mam natychmiast jechać do szpitala, bo się zaczęło. Ale telefon nie zadzwonił. A ja spędziłem te długie, nudne osiem godzin. Zdążyłem nawet wrócić do domu, wykąpać się, zjeść kolację i dopiero około 23 pojechałem do szpitala. Okazało się, że w sumie to niewiele się zmieniło w ciągu ostatnich 12 godzin. Praktycznie nic nie ruszyło do przodu. To znaczy były jakieś skurcze, ale to wszystko było takie… no trudne to było. Widziałem, że jest ciężko, ale niewiele mogłem zrobić. W zasadzie nic poza byciem obok nie mogłem pomóc.
Godziny mijały, postępy zaś były powolne. Ostatecznie zdecydowano się na podanie pewnego leku, który był ostatnią deską ratunku. W przeciwnym wypadku czekałoby nas cięcie. Lek okazał się skuteczny, bo udało urodzić się nam naturalnie. I to koniec historii narodzin Łucyjki. Było ciężko, ale udało się. Od tego czasu minęło już prawie półtora roku. Jak ten czas minął? O tym będą kolejne wpisy…