Czas mojego urlopu przeminął jak z bicza strzelił. Pogoda nie była idealna, ale udało się kilka ładniejszych dni wykorzystać aktywnie wypoczywając. Poszliśmy kilka razy w góry. A z nami i chodzeniem w góry to jest tak, jak z moim pisaniem 😀 Niby ambicje są wielkie i pomysłów dziesiątki a może i setki… a potem…
A potem wychodzi, jak wychodzi. No… Mamy blisko nasze piękne Beskidy. Można niby w każdy weekend wyskoczyć na wycieczkę, ale w ciągu roku wszystkie nasze wyprawy można policzyć na palcach jednej ręki.
Mimo wszystko, kiedy już się wygramolimy z naszej gawry i ruszymy na wycieczkę i spakujemy Dzidzię w teczkę 😉 No to potem nas duma rozpiera.
A kiedy oglądamy ten „pierdyliard” fotek… myślimy sobie… Tak fajnie było, czemu częściej, więcej, wyżej i dalej nie chodzimy.
I obiecujemy sobie, że w tym roku to na pewno zedrzemy buty na górskich szlakach… Mam nadzieję, że w 2020 ta obietnica będzie bliższa realizacji. W końcu postaraliśmy się o profesjonalny sprzęt. Dotychczas bowiem mieliśmy tylko zwykłe nosidło… a raczej wsiadło, które ponoć jest „wielkim złem”. (tak przynajmniej ktoś kiedyś ten sprzęt podsumował na jakimś madkowym forum)
Ale ja tu sobie piszę… Tak pisu, pisu… ale nie przechodzę to meritum. Więc…
OK. Koniec wodolejstwa. Przechodzimy do właściwej części dzisiejszego wpisu. Ale najpierw trochę fotograficznych wspomnień.



To dość odległe wspomnienia 🙂 Łucyjkownik był naprawdę Małym Bzikiem a Judytkownik był dopiero „U Pana Boga za piecem”. Udokumentowana zdjęciami wyprawa prowadziła na Magurkę Wilkowicką. Wyruszaliśmy z Przełęczy Przegibek. Nie była to pierwsza wyprawa, bo na naszym koncie były już Szyndzielnia (arcyambitna wyprawa kolejką gondolową) oraz Kozia Górka. Poniżej wrzucam kilka fotek z tej drugiej wyprawy.



A potem była przerwa… No trochę wymuszona okolicznościami, bo przecież rok 2019 to ciąża i przyjście na świat Bzika numer 2, czyli Judyty… Wiadomo też, że niemowlaka od razu w nosidło się – mówiąc kolokwialnie – nie wpakuje 😉 Więc trzeba było trochę poczekać. Tak minęła zima. A potem wiosna. No i nieśmiało przybyło do nas lato.
Na pierwszą wyprawę w tym pięknym (bez cienia ironii) roku dwóch dwudziestek, wyciągnęła nas znajoma. Wyruszyliśmy w czwórkę. (a w zasadzie w szóstkę, bo towarzyszyła nam wspomniana koleżanka wraz z siostrzenicą) Na Kozią Górkę. Tym razem od strony Bystrej. Szlak łatwiejszy i szybszy niż ten, którym szliśmy za pierwszym razem z Łucją w nosidle. (był to szlak z Cygańskiego Lasu) Judyta szła w nosidle a Łucja kroczyła dzielnie na własnych nogach. Przeszła całą trasę bez większych fochów.
No dobra… nie będę taki skromny. Naprawdę byliśmy z niej dumni. Nasza trzylatka (a właściwie nie ona, tylko jej krótkie nóżki) naprawdę odwaliła kawał dobrej roboty. Zresztą… Rzućcie okiem na parę zdjęć 😀



Potem nadszedł wspominany przeze mnie na początku mojego wpisu urlop. Czas sielanki od ciężkiej pracy. W tym roku nie mieliśmy żadnych planów wyjazdowych, (a nawet gdyśmy mieli, to musielibyśmy je zweryfikować, bo przecież Covid ciągle daje się ludzkości we znaki) więc chcieliśmy spędzić ten czas aktywnie. No i ruszyliśmy ku przygodzie.
Postanowiliśmy przygotować się znacznie lepiej niż we wszystkich wcześniejszych wyprawach i wypożyczyliśmy od znajomych nosidełko turystyczne. Gdyby kogoś interesowały takie szczegóły był to sprzęt niemieckiej firmy Vaude. Według mnie super sprzęt. Byliśmy zadowoleni, więc po naszej wyprawie prawie natychmiast wbiłem się na OLXa i znalazłem nosidełko tej samej firmy. Cena była całkiem znośna jak na używane nosidło (ceny nowych oscylują w granicach 1000 zł) a i jakość była zadowalająca. Był to jednak starzy model, więc ważył minimalnie więcej niż to pożyczone. Po dwugodzinnym marszu z Judytkownikiem na plecach, można było odczuć lekki dyskomfort, ale o tym cicho sza! 😀 Summa Summarum nie było wcale tak źle… W końcu wyjście w góry i zdobywanie szczytów to nie leżenie plackiem na plaży i popijanie drinków z palemką 🙂 O to w całej zabawie chodzi, żeby trochę nogi bolały i plecy.
Sam temat nosidełka turystycznego, jego technicznych aspektów itp. to w ogóle inna bajka. Gdyby ktoś był ciekawy, mogę zrobić jakiś mały research i napisać na ten temat oddzielny artykuł. Choć myślę, że na ten temat powstało wiele opracowań 😀 W dużym skrócie. W takim sprzęcie możemy nosić dzidziulka, który umie siedzieć. Czyli takiego, który ma mniej więcej 7,8 miesięcy. Górną granicą jest waga dzidziulka. Ale tak pi razy drzwi, wagę zalecaną przez producenta, dziecko powinno osiągnąć między 2 a 3 rokiem życia. OK… To może teraz trochę fotek 🙂



Na dwie nasze wyprawy z super sprzętem w postaci nosidła turystycznego, wyruszyliśmy z Kóz. Naszym celem były takie miejsca jak Groniczki, Gaiki, Przełęcz u Panienki no i oczywiście Hrobacza Łąka. To dużo chodzenia, więc ostatecznie – jak napisałem wyżej – były to dwie wyprawy 🙂




No a potem były zawirowania pogodowe i przez kilka dni nie udało się nic zorganizować. Siedzieliśmy w domku i czekaliśmy na pozytywne informacje pogodowe. W końcu udało się wstrzelić w okienko z piękną pogodą. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy na Żar. Mało ambitnie, może ktoś powiedzieć. Bo tak w sumie to wjechaliśmy kolejką szynowo – linową. A potem spędziliśmy kilka godzin na samym szczycie, który jest taki trochę mocno zrobiony pod turystów. Bo jest tam i restauracja typu Fast Food i lodziarnia (a nawet dwie) i całoroczny tor saneczkowy. No są jeszcze paralotniarze, którzy zapraszają do wspólnego przelotu za jedyne 240 zł.
(a jakby ktoś chciał na pamiątkę filmik z GoPro to 280) Dużo? Niech każdy rozsądzi po własnej grubości portfela. Nasz nie był wówczas gotowy na taki wydatek. A i pampersy mieliśmy tylko w rozmiarze dziecięcym 😀
Dla wzbogacenia tych moich małych wspomnień, oczywiście nie może zabraknąć galerii:



Dobra… Pora kończyć te moje rozmyślenia i wspomnienia. Mam nadzieję, że będzie okazja do jeszcze większej ilości wypraw a tym samym do większej ilości opowieści 🙂 A na razie żegnam się serdecznie i do następnego spotkania z Wami na łamach bloga 🙂