OK… o tych koniach, konikach, koniczkach co jakiś czas coś wspominam… i obiecuję, że napiszę coś więcej… no i nadeszła ta chwila, że postanowiłem przysiąść i ugryźć ten temat… 🙂
Zacznijmy zatem od początku: Mój teść ma stadninę. Nie jest to może imponująca stajnia na wypasionym poziomie, do której chodzą lokalni celebryci aby zrelaksować się godzinką jazdy konnej. Ale mimo wszystko jest… Sporo ludzi przewija się przez skromne progi „Starego Młyna”. Wokół koni kręci się też troszkę młodzieży, która pomaga, opiekuje się końmi no i przede wszystkim sobie jeździ. 🙂
No i w ten cały konikowy klimat wkręciła się nasza mała Łucyjka. Na początku było tylko chodzenie i podglądanie jak konie się pasą. Za każdym razem, jak przyjeżdżaliśmy do dziadków, chciała iść oglądać koniki. A kiedy miała rok i trzy miesiące po raz pierwszy usiadła na konia razem z instruktorką. (co widać na załączonym zdjęciu)
Ten jeden raz wspólnej przejażdżki był początkiem „konikowego bzika” naszego Małego Bzika. Wszędzie, gdzie tylko pojawił się koń, było pokazywanie palcem, śmieszki heheszki i wydawanie dźwięków jak stukające kopytka. Nie mogliśmy przejść obojętnie obok żadnego plakatu z koniem, książeczki o koniach były pozycjami obowiązkowymi na półce… No i oczywiście musiały być też maskotki 🙂
A przy każdej możliwej sposobności Łucyjka siadała na konia… oczywiście nie sama. Zawsze z osobą towarzyszącą 🙂
Na koniu ważne jest bezpieczeństwo, więc z czasem za zaczęliśmy tłumaczyć Łucyjce, że na koniku trzeba mieć specjalny kask… Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jednym z obowiązkowych miejsc, w które Nasza Dziewczynka musiała się udać po przybyciu do dziadków, była siodlarnia, gdzie w szafce leżały toczki i kaski. Sama wybierała swój ulubiony i chodziła w nim po podwórku 🙂 A to, że był nieco za duży? Ciii… to się wytnie.
Tak jak troszkę wyżej wspominałem książki i książeczki o konikach są pozycjami obowiązkowymi dla Łucyjki. Kiedy tylko wypatrzy gdzieś taką, zaraz musi oglądać. Od początku do końca. A potem od końca do początku… I tak przynajmniej 10 razy 🙂 Nie ma znaczenia czy ta książka to kolekcja bajeczek o Kucykach Pony czy opowiadanie o Źrebaczku Zdzisiu czy może taki wielki album o „prawdziwych koniach”. Jeżeli w tej książce są jakieś konie, jest już na liście „thebestofów” Łucyjki.
Było krótko o książkach i książeczkach, to teraz w teleexpressowym skrócie o zabawkach. Oczywiście zabawek – koników Łucyjka ma całą masę. I – jak już kiedyś pisałem – wszystkie muszą leżeć w jej łóżeczku, kiedy idzie spać. Ale w tym wpisie posłużę się zdjęciami przestawiającymi „tylko” dwójkę bohaterów. Pierwszym jest „Pasio” brązowy pluszak, nazwany tak „na cześć” jej ulubionego konia w stadninie.
Drugi to „Różowiec” nazwany tak, bo – jak łatwo się domyślić – jest różowy.
Notabene Różowiec powinien zmienić imię na brudas, bo jego kolor powoli zaczyna przypominać odcienie szarości. Ale nie można go wyprać, bo nasz Dzidziulek się nie zgadza na taki „radykalny krok”. 🙂
Wśród konikowych zabawek nie można nie wspomnieć klocków Lego Duplo, które Łucyjka dostała na swoje 2 urodziny. Jest to zestaw „Stajnia z kucykami”. Oczywiście najważniejsze w zestawie są koniki… A od budowania, burzenia i ponownego budawania stajni jestem ja 😀
A na koniec jeszcze słów parę o pokoju… Pisałem wcześniej o tym, że po przeprowadzce z mieszkania do domu, Łucja wprowadziła się do swojego własnego prywatnego pokoju. Pisałem też, że w zamian za ostateczne pożegnanie z piciem mleczka mamusi, pokój został udekorowany w koniki i co wieczór przed snem mamy rytuał przybijania piątek konikom… No to teraz myślę, że jest dobry moment, by pokazać jak ten pokój wygląda…
oto fotka 😀
Dobra… było troszkę zdjęć… i troszkę opowieści o Małej Dżokejce…
Myślę jednak, że pora kończyć to moje „pisu, pisu”.
Do następnego wpisu… 🙂